Bukareszt przywitał nas godzinnym korkiem przy wjeździe i temperaturą 28 stopni. Wcześniej słyszeliśmy o Budapeszcie tylko tyle że jest brzydki i betonowy. Jadąc w korku przez jego przedmieścia rzeczywiście mogliśmy potwierdzić tą teorię. Na szczęście jeszcze ten sam wieczór kazał nam zmienić zdanie o tym mieście.
W Bukareszcie nocowaliśmy w Hotelu Cameliei www.hotel-cameliei.ro przy ulicy o tej samej nazwie. Jak na to miasto to cena pokoju (bez śniadani) była całkiem przystępna – 120 lei. Zlokalizowany w okolicy Gara de Nord i całkiem niedaleko od centrum. Jak już się zorientowaliśmy, że to niedaleko szliśmy do centrum piechotą. Pierwszy raz wybierając się do centrum postanowiliśmy jechać metrem z Gara de Nord. Bilet dzienny kosztuje 6 lei, niestety dział tylko jeden dzień a nie 24 godziny, trzeba na to uważać. Planując późniejszy powrót z centrum metrem warto upewnić się, o której jedzie ostatnie. My mieliśmy przygodę, wsiedliśmy przez przypadek nie w to metro, co trzeba i pojechaliśmy zupełnie w inną stronę. Jak się okazało było to ostatnie metro w tym dniu a inna linia tam nie jeździła. Zostały nam tylko taksówki. W Bukareszcie jest to dość wygodny środek lokomocji (w nocy jak nie ma korków) i nie są drogie.
Stare miasto (a właściwie to co z niego zostało) robi wrażenie. Jest bardzo sympatyczne i ładne. Do tego tętni życiem do późnej nocy. Wszędzie są restauracje z potrawami z całego świata, puby i kawiarnie.
Śliczne, odrestaurowane kamienice są w nocy podświetlone co nadaje im uroku.
Niestey ta część o której mówi się opisując Bukareszt też jest prawdziwa. Okropne socjalistyczne, monumentalne budowle wdzierające się w stare miasto i przytłaczające małe cerkwie przypominają o dawnych czasach rumuńskiej stolicy i całego państwa. Uwieńczeniem całości obrazu jest budynek Parlamentu – drugi największy budynek na świecie.
Jednym słowem Bukareszt wart jest zobaczenia i nikogo nie powinna odstraszać jego opinia betonowego miasta.