Tak jak pokazało maps.google do Oradei dotarliśmy po 6 godzinach jazdy. Bez większych problemów ominęliśmy płatne odcinki dróg na Słowacji i na Węgrzech. Na granicy zakupiliśmy winietkę na 25 dni za 31,60 RON (7 euro).
Ponieważ postanowiliśmy, że tym razem nie będziemy rezerwować wcześniej noclegów, po przyjeździe musieliśmy się zająć szukaniem lokum na najbliższą noc. Jak się okazało nie było to najłatwiejsze zadanie, bo nie mieliśmy za bardzo pojęcia, w którą stronę się udać. Hotele w Oradei są porozrzucane po całym mieście. W końcu po paru odwiedzonych hotelach, w których cena pokoju była wysoce nieatrakcyjna dotarliśmy (przy pomocy Internetu) do Hotelu Pensiunea LAN ** www.pensiunealan.ro 90 lei ze śniadaniem. Hotel położony w śmiesznym miejscu bo w środku osiedla, ale bardzo niedaleko od centrum. Bardzo fajne warunki, duży pokój, czysto. Jedyne utrudnienie to to, że jak się dostanie pokój na 4 piętrze to trzeba się tam wdrapać po schodach, bo nie ma windy.
Sama Oradea całkiem przyjemna. Najlepiej po prostu pochodzić sobie uliczkami i oglądać ładne kamieniczki. Fajny jest spacer wzdłuż rzeki Keresz. Ja koniecznie chciałam iść do pasażu, który widziałam w programie Makłowicza, ale jak do niego dotarliśmy okazało się, że jest w remoncie. Po prostu zamiast pasażu zastaliśmy wielką dziurę w ziemi Dla zainteresowanych jest to pasaż łączący Piata Unirii z Str. Indepedentei. Chyba jest tam ładnie, bo podobno znajdują się tam kawiarnie, kino, hotel i jeszcze inne cuda, a do tego przykryty jest witrażem, przez który wpadające słońce tworzy całkiem przyjemny klimat. Może następnym razem sama to ocenię.
Minusem Oradei jest to, że nie bardzo jest tam co jeść. Nie trafiliśmy na jakąś fajną knajpkę. Gdyby nie wieczorny festyn w parku nie mielibyśmy co jeść. Serwowali tam tradycyjne potrawy z grilla m.in. minci (mielone kotleciki w kształcie kiełbasek), kurczaki, słoninę i hamsi (smażone sardele).