Znowu się chmurzyło, kurczę trochę nie trafiliśmy z pogodą, więc postanowiliśmy się trochę poplątać po okolicznych miejscowościach. Byliśmy w Cisnej, która wydała nam się okropna. Jedyny fajny moment to spacer do Bacówki pod Homem. Zejście mieliśmy za to trochę utrudnione, bo Bartek dorwał tam malutkiego kotka, który strasznie się mu spodobał. Gonił za nim, nosił mu kamyczki, w związku z tym jak nadeszła pora zejścia do samochodu nastąpiła histeria.
Jechaliśmy kawałek wzdłuż kolejki Bieszczadzkiej. Samą kolejkę sobie odpuściliśmy z uwagi na naszego Maluszka, który nie usiedzi na pupie ani chwili, więc przyjemność z jazdy kolejką odbierało by bieganie za nim.
Plątaliśmy się tak bez wyraźnego celu i w końcu (jako że deszcz dalej nie padał) poszliśmy się przejść do rezerwatu Sine Wiry. Czytaliśmy, że nie warto, bo nic ciekawego tam nie ma, ale chcieliśmy to sprawdzić sami. No i sprawdziliśmy. Pewnie znajdzie się wiele zakątków ładniejszych i ciekawszych niż to. Za to np. dla rodziców z dziećmi w wózkach albo osób niepełnosprawnych całkiem fajna namiastka szlaku. Idzie sioę szeroką utwardzoną drogą, po drodze dwie niewielkie górki, całkiem ok. W dole słychać Wetlinkę (już nie siną), przy drodze rosną żółte kwiatki, w lesie słychać ptaszki … ot taki spokojny krajobraz.
Jedynym fajnym miejscem w rezerwacie jest krótka ścieżka prowadząca do koryta Wetlinki i do Łosia z Zawoju. Jest to drzewo, które ma kształt łosia. Istnieje legenda, że gdy Łoś z Zawoju pije wodę z Wetlinki to na nizinach będzie powódź. Można się tam przejść, bo jest fajnie, są stoliki, można odpocząć w lesie nad rzeczką i tyle.
W drodze powrotnej niestety ten wyczekiwany przez nas przez pół dnia deszcz postanowił jednak spać w formie wielkiej siarczystej ulewy. Do auta dotarliśmy totalnie przemoczeni.
Jednym słowem Sine Wiry nie są jakimś cudownym miejscem, które koniecznie trzeba odwiedzić.